Skalski o sobie

„Moje pokolenie dorastało w tragiczno -romantycznej atmosferze powstań z 1830 i 1863. Nawet I wojna światowa mniej nas interesowała niż tamte zrywy (…). Druga wojna światowa wykazała, iż ludzie, którzy stamtąd się wywodzili (z Kresów ), mieli bardzo rozwinięte poczucie obowiązku patriotycznego, wyróżniali się dzielnością i bitnością, bez względu na to, w jakich formacjach służyli. Kresowiacy byli ludźmi niesłychanie odważnymi. Wynieśliśmy to z domów rodzinnych i szkoły”.

„Pierwszym moim marzeniem było zostać dorożkarzem, potem chciałem być maszynistą albo taksówkarzem. Fascynowałem się wszelkimi pojazdami, ruchem, szybkością… W moim gimnazjum w Dubnie na Wołyniu istniał zwyczaj, że przed maturą koleżanki wyszywały na czapkach chłopców symbole ich zainteresowań i przyszłego zawodu. Mnie wyhaftowały biały samolot. Wszyscy znali moje zainteresowania, gdyż od 12. roku życia nawet wypracowania z języka polskiego, jeśli tylko był wolny temat, pisałem na tematy lotnicze.”

„Strach znikał, kiedy człowiek znalazł się w powietrzu. Zresztą w czasie walki nie było nań czasu. Duże prędkości, przeciążenia, ciężkie jak kamień powieki, żołądek idący do gardła, aż do omdlenia; przy tym jednocześnie konieczność całkowitego skupienia i obserwowania sytuacji – to za dużo wrażeń naraz, by jeszcze się bać. Walkę powietrzną prowadziło się zażarcie – jak w transie. Reakcje były odruchami”.

„Walkę powietrzną w dużych zespołach, do której zostaliśmy przygotowani przez kpt. Laskowskiego, zapoczątkowaliśmy dopiero w Bitwie o Wielką Brytanię. Właśnie w tej bitwie atakowaliśmy zespołem 10-20 samolotów wielkie armady Luftwaffe liczące trzysta i więcej samolotów bombowych, a ponadto ich eskortą myśliwską. Wtedy, każdy z dywizjonu toruńskiego – gdziekolwiek walczył – umiał się w powietrzu poruszać i wszystko widział. Dlaczego ? Byliśmy po blisko rocznym szkoleniu prowadzonym przez kpt. Laskowskiego. Gdy pierwszy raz – pod koniec sierpnia 1940 – wystartowałem do walki i zobaczyłem kilkaset samolotów niemieckich, to po prostu zdębiałem. Ten niekończący się dywan samolotów Luftwaffe sunący jak lawina nad Wielką Brytanią mógł wywołać przerażenie. Do takiej walki byłem jednak przygotowany psychicznie i fizycznie; gdy nas dwunastu atakowało w locie nurkowym tę niekończącą się szarańczę czarnych krzyży, to wówczas uświadomiłem sobie, jak wiele zależało od naszej taktyki, a także uniknięcia zderzenia. Wtedy, w Bitwie o Wielką Brytanię, chodziło nam o rozbicie wyprawy bombowej, co często nam się udawało”.

„Dostałem serię z działek Messerschmitta, atakującego mnie z tyłu, od dołu. Pociski trafiły w rezerwowy zbiornik paliwa. Pełne 50 galonów benzyny. Płonąca benzyna chlusnęła do kabiny. Stanąłem w ogniu. Niestety, latałem w krótkich skórzanych rękawicach. Odpiąłem pasy i zasłoniłem twarz. Puściłem drążek i otworzyłem kabinę. Nie miałem jednak dość siły, by się podnieść. Po otwarciu kabiny świeże powietrze podsyciło płomienie. Ogień ogarnął mi uda, kolana. Samolot w tym czasie szedł piką do ziemi. Prawą ręką chwyciłem się za burtę kabiny. Pęd wyssał mnie na zewnątrz. Zawadziłem jeszcze łokciami o statecznik, czego skutki czuję do dziś. W głowie kołatała mi się jedna myśl-wtedy, gdy ocknąłem się pod wypełnionym spadochronem – nie wyrzucić linki otwierającej czaszę. To był stary nawyk jeszcze z Dęblina. W Polsce, podczas skoków treningowych, instruktorzy mówili zawsze : trzymajcie linkę z uchwytem, nie wolno jej zgubić, ona kosztuje 8 złotych ! Wiatr kierował mnie do wybrzeża, choć myślałem, że wpadnę do wody. Dokuczała mi parciana maska tlenowa „przyspawana” płomieniem do skóry twarzy. Jakoś wylądowałem z linką w dłoni. Zabrał mnie samochód policji angielskiej. Nie wiedzieli jeszcze, kim jestem. Żółta kamizelka ratunkowa była czarna od ognia. Sterczały na mnie resztki munduru w nieokreślonym kolorze. Nogawki spodni się spaliły. Stałem bez butów i skarpetek. Zawieźli mnie do obozu kanadyjskich żołnierzy. Jęczałem z bólu, więc dali mi coś do picia. Straciłem przytomność. Ostatnim obrazem, jaki zarejestrowałem, była wizja czegoś w rodzaju waty na patyku. Tym mnie okładano”.

„Byłem pewny, że nigdy więcej nie wsiądę do samolotu. Jak tylko maszyna oderwała się od ziemi, ogarnęło mnie przerażenie, że za chwilę zacznę się palić. Nie mogłem tego opanować. Dlatego też natychmiast wylądowałem. Kompletnie załamany siedziałem z chłopcami w baraku. Grają w karty, śmieją się, żartują, a ja ? A ja nie mogłem myśleć o czym innym”.

„Całe lotnisko to było kilka namiotów i beczki po benzynie, ustawione dla oznakowania wzdłuż pasów startowych. Kiedy przychodziły burze piaskowe, to nie mogliśmy tego maleństwa znaleźć. W dzień trudne do wytrzymania upały, w nocy niskie temperatury. Litrowa puszka wody musiał wystarczyć na cały dzień, łącznie z toaletą. Przez dwa tygodnie spaliśmy wprost na piasku, bo nie było łóżek polowych. Ale chłopcy chcieli się bić i chcieli latać…Jeden pilnował drugiego, nie dając się wyprzedzić w przydziałach na akcję (…) Tam spędziłem jedne z najprzyjemniejszych chwil w moim życiu. Odizolowani od całego świata, a przede wszystkim od namolnej administracji, która na niczym się nie zna, a tylko przeszkadza, byliśmy wolni, byliśmy jak koczownicy (…) Mechanicy kochali nas…Po szczególnie ciężkich walkach wynosili nas z samolotu i huśtali”.

„Proponowano mi wysokie stanowiska w lotnictwie amerykańskim, włącznie z awansem, wysokim uposażeniem i załatwieniem obywatelstwa amerykańskiego. Odmówiłem. Również na wiadomość o podpisaniu przeze mnie deklaracji powrotu do kraju – działo się to w piątek; w sobotę i niedzielę Anglicy nie pracują- – już w poniedziałek rano poproszono mnie do Ministerstwa Lotnictwa, proponując mi pozostanie w RAF-ie. Dano mi możliwość wyboru pracy zgodnie z moim życzeniem. Jednocześnie zaproponowano mi kilka stanowisk wojskowych lub cywilnych. Odmówiłem. W czasie pożegnania jeden z generałów lotnictwa angielskiego powiedział do mnie z troską : Będziesz żałować, Stanley. Niejednokrotnie w chwilach dla mnie smutnych i dramatycznych przypominałem sobie to pożegnanie i mówiłem sam do siebie : miałeś rację, generale. Jednak dni radosnych, a nie chwil było więcej; przeżyłem je wśród ludzi prostych oraz bardzo mi życzliwych. I tych wielu lat pośród rodaków nie żałuję”.

„Co kilka dni prowadzono mnie do „pałacu Różańskiego” – nowego pawilonu, gdzie mieściły się teraz pokoje śledcze – na całonocne przesłuchania. Powoli zaczynałem wchodzić w ten ich świat, myśleć ich kategoriami. Śledczy to nie zawsze był tępy bandyta, wyduszający zeznania środkami przymusu fizycznego. Byli także wyszkoleni fachowcy, były naukowe metody obrabiania ludzkiej duszy (…) Zaczynałem myśleć ich kategoriami, zaczynałem poznawać inny rzeczywisty świat, skryty pod tym pozornym, który dostrzegały dotąd moje niewidzące oczy – oczy naiwnego dziecka, osadzone w męskim już łbie. Te oczy nie potrafiły dostrzec, że świat to kłębowisko żmij, rezydentów obcego wywiadu, agentów imperializmu, rodzimych karłów reakcji… Zaczynałem im prawie zazdrościć jasności spojrzenia, orientacji. Było mi nieomal przykro, żem jak ten śmieć – ani agent, ani karzeł, ani ręka ludowej sprawiedliwości. Takie po prostu nic…”

„Jechałem w nie najlepszej kondycji. Na Mokotowie, a jeszcze wcześniej w piwnicach gmachu MBP przy ul. Koszykowej, więźniów nie rozpieszczano. Przez pierwsze pół roku po aresztowaniu nie miałem łyżki. Zupę jadło się skórką od chleba, piło wprost z miski. Siedzieliśmy niemyci, nieogoleni, z włosami sięgającymi pleców. Potem na Mokotowie poprawiło się o tyle, że wody do mycia można było zaczerpnąć z rezerwuaru, ponieważ w celach były na ogół sedesy. O takich luksusach jak kąpiel czy mycie zębów nie można było marzyć (…) Nadzieja na to, że w Rawiczu warunki będą lepsze, okazała się złudna – było gorzej. To była już normalna więzienna wegetacja. Dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, bez specjalnych szykan, ale i bez nadziei”.

„Często zastanawiam się na tym i dochodzę do wniosku, że to właśnie kwestia szczęścia. Wierzę w przeznaczenie. Nie wiedziałem i dotąd nie wiem, jak zachować się w danej sytuacji, jak postąpić w tej w tej czy innej sprawie, ale jestem pewien, że istnieje Siła, Moc, która kieruje moimi drogami. Kto wie, gdybym nie szedł według wyznaczonych mi wskazówek, może już dawno bym nie żył ?”.